Jesteś niezalogowany
NOWE KONTO

Polski Deutsch

      Zapomniałem hasło/login


ä ß ö ü ą ę ś ć ł ń ó ż ź
Nie znaleziono żadnego obiektu
opcje zaawansowane
Wyczyść




Niemcza
Hellrid: Katholische Schule
Kapliczka, ul. Parkowa, Pieszyce
Hellrid: Ulica Parkowa (w Pieszycach) przeniosłem + znacznik.
Kamienica nr 51, Dzierżoniów
Keco: Portal w nieistniejącej kamienicy Sadebecków.
Młyn Dzierżoniów, ul. Batalionów Chłopskich, Dzierżoniów
Keco: Też to brałem pod uwagę. No i ten napis na silosach jakiś taki przyklejony.
ul. Sowia, Myśliszów
sawa: "(...) A tu rodzą się pytania: czy można wjechać albo przejść np żeby zrobić zdjęcia? " .... Krzysztof :) Myślę, że to zależy od kultury mieszkańców. Jedni się boją (np. skarbówki ), inni wstydzą swoich posesji, a jeszcze inni (w większości) mają przerośnięte ego. Jedno wiem na pewno, że wielokrotnie rdzenni mieszkańcy wiosek mają tej kultury więcej niż ci obecni, zasiedlający wiejskie tereny.
Góra Parkowa (455 m n.p.m.), Bielawa
sawa: Dzika czereśnia :)

Ostatnio dodane
znaczniki do mapy

FM
FM
rajaser
Hellrid
Hellrid
McAron
Hellrid
Termit
Termit
Parsley
moose
Rob G.
Parsley
Termit
Ireneusz1966
Hellrid
Hellrid
Hellrid
Zbigniew Waluś
FM
FM

Ostatnio wyszukiwane hasła


 
 
 
 
Przetrwać. Moja młodość
Autor: tinn°, Data dodania: 2008-10-22 20:43:42, Aktualizacja: 2008-10-22 20:43:42, Odsłon: 1891

Wstęp
Przetrwać. Moja młodość

Fragmenty książki Ruth Klüger. Rozdział "Christianstadt"
Do jedzenia było teraz tak mało, że nie można już było myśleć o niczym innym niż o pożywieniu. Kiedy otrzymywałam swoją rację dzienną, wbijałam łapczywie zęby w chleb, tak jakbym musiała wepchnąć sobie cały kawałek naraz do ust. Z rzadka tylko patrzyłam na siebie jakby z zewnątrz i wstydziłam się.

Im gorsze odżywianie, tym większe stawały się - nie można tego nazwać inaczej - różnice społeczne między więźniami. Kucharki i ich dzieci zrobiły się grube, naprawdę grube. Im mniej było do jedzenia, tym grubszy robił się personel kuchni. Gotowały przecież także dla strażniczek, więc miały dostęp do wszystkiego. Kiedy przyjechała odzież zimowa, wyszukały sobie to, co najlepsze. W kuchni świeci się światło, jestem na zewnątrz przed barakiem centralnym i widzę, jak kucharka pokazuje innej kobiecie, która stoi przed nią w łachmanach, jaką dobrą spódnicę dostała jej córka. Córka obraca się jak na pokazie mody. Kobieta w łachmanach podziwia córkę kucharki w nowej-starej spódnicy, ma przecież nadzieję na dokładkę, na więcej zupy...

...Pewnego wieczora usłyszałam od Dithy, że przy tylnych drzwiach do baraku kuchennego mają podobno rozdawać jakieś odpadki, które kucharki chciały dać koniecznie dzieciom. Pobiegłam tam, postałam, stopniowo przyszło jeszcze kilka innych kobiet, które usłyszały tę samą plotkę. Zaczęłam się niecierpliwić, bałam się, że mogą się wcisnąć przede mnie, a ja przecież byłam pierwsza, wreszcie weszłam po schodkach do baraku i przeszłam parę kroków wąskim, oświetlonym korytarzem prowadzącym do tylnych drzwi kuchni. Wtem otworzyły się jakieś boczne drzwi, wyszła z nich wysoka strażniczka, a za nią jakiś esesman, którego nie znam. Ten woła mnie ("Niech pani tu podejdzie"), ja stoję przed nim z miską na jedzenie w ręku, on pyta, czego chcę, mówię mu, że podobno są tu jeszcze resztki, on mówi coś w rodzaju "Teraz niech pani uważa", ja jak idiotka ciągle myślę, że mnie przepuści, bo przecież nie będzie chciał, żeby wyrzucić te resztki, jeśli rzeczywiście jakieś są, nie przy tym głodzie, a on wali mnie już z całej siły w twarz. Zataczam się w tył, przez cały korytarz, mam plamy przed oczami, drewniaki spadają mi z nóg, miska wypada mi z ręki, przewracam się. Inne kobiety się wycofały, esesman ze swoją towarzyszką zniknął, wypowiedziawszy przedtem parę gróźb, które miały nas wypłoszyć, Ditha pomaga mi wstać, jedna czy dwie z pozostałych szukają moich rzeczy, wkładają mi je do ręki, uspokajająco mlaskając językiem. Wracając do baraku złorzeczę ("Ta świnia mówiła do mnie "pani", jakby to był szczyt szyderstwa), policzek wciąż piecze, z dodatkowego jedzenia nici...

...Kiedy wracamy, moja matka wysuwa nieprawdopodobne twierdzenie, że gdyby była z nami, to oddałaby uderzenie. "To mieliśmy szczęście", odpowiadamy z Dithą chórem, "że cię tam nie było". Złoszczę się na nią, bo znów robi ze mnie biedactwo, stylizując się jednocześnie na ukrytą bohaterkę. Do poniżenia, jakim było uderzenie w twarz, dochodzi teraz kolejne - litość ze strony mojej matki...

...Wieczorem jednak wyrecytowałam przed publicznością złożoną ze współmieszkanek mój wiersz Komin, w którym spersonifikowana maszyna śmierci prorokuje:

Żadnej duszy nie ocalę,
Wszystkich w moich brzuchu spalę.
A na koniec zmienię w popiół,
Połknę tego, co mnie zrobił.
Całe Auschwitz w mojej dłoni,
Wszystko, wszystko strawi ogień.

Recytowałam śmiało, a gdzieś tam towarzyszyła mi myśl: "Jeszcze za to zapłaci, ten facet, który mnie uderzył, prędzej czy później za to zapłaci." To była wtedy pociecha, ale też bzdura, bo na pewno nie zapłacił. Jeśli nie ma wygodnej willi w Ameryce Południowej, to może mieszka sobie w Getyndze i jest tym emerytem, na którego zwróciłam ostatnio uwagę w drogerii Schmidta, kiedy razem z młodą sprzedawczynią wygadywał na żyjących na cudzy koszt przesiedleńców z Polski. "Cudzoziemców powinno się zagazować, a polityków razem z nimi", powiedział. Akurat wybierałam między dwiema tubkami pasty do zębów, mało brakowało, a wyleciałyby mi z ręki. Spoglądam na niego, szacuję, ile ma lat, no tak, ma ich wystarczająco dużo, wie, co mówi. Spostrzega moje spojrzenie i sam lustruje mnie wzrokiem. "Takie teksty!" - mówię do niego, patrzymy sobie w oczy, stary przyjacielu, znamy się, a wtedy on posyła mi twarde, szydercze spojrzenie i mówi: "Tak, tak, dobrze pani słyszała".

Miałyśmy nadzieję, że Niemcy po prostu pozostawią obóz nadciągającym Rosjanom. Nie zrobili tego, przybyło natomiast umundurowanych mężczyzn, którzy nas ewakuowali. Słyszałam, że te transporty pod koniec wojny często nie były wcale pomyślane jako marsze śmierci. Niemiecka wola organizacji ponownie zawiodła. Nawet nie planowano, że tak dużo ludzi umrze przy tej okazji z głodu. Ten fakt mógłby posłużyć Niemcom do częściowego uwolnienia się od win, jednak wspominają o nim tylko młodzi historycy.
Tym razem szłyśmy piechotą Do niesienia miałyśmy tylko nasze koce i miski na jedzenie, poza tym nic. Poza tym tylko te kiepskie ubrania, które miałyśmy na sobie; u niektórych można było zasłonić żółtą łatę, niektóre już to zrobiły. Był początek lutego 1945 roku, wciąż bardzo zimno, wlokłyśmy się boczną drogą, przez wsie. Powoli i wciąż na skraju całkowitego wyczerpania. Kiedy to wszystko się skończy?

Wieczorem SS, które nas nadzorowało, zajęło na nocleg kilka stodół. Nie było tam miejsca, nawet jak na moje oczekiwania, a były to bardzo skromne oczekiwania co do miejsca do spania. Leżałyśmy upchnięte tak blisko siebie, że nie można było wyjść się załatwić. Do tego służyły blaszane puszki. Śmierdziało. Byłam aż nadto przywykła do ludzi, którzy w nienaturalnie małym pomieszczeniu muszą leżeć albo żyć obok siebie. Ale ta noc w stodole przekroczyła granicę tego, do czego byłam w stanie się przystosować, być może również dlatego, że te kobiety były tak wykończone, tak bliskie rozkładu. Lękałam się tych ludzi, którzy byli przecież moimi ludźmi, ale nagle przestali nimi być, odrzucało mnie od nich, więcej już nie chcę, mam dość.
Rankiem ruszyłyśmy dalej. Jakże nudno, gdy droga się ciągnie, a prawie nie można iść. Nuda to niedoceniany stan, jeśli utożsamia się ją z brakiem ochoty w luksusie. Nuda oznacza, że chciałoby się uciec od czasu jako takiego. Z jakiegoś miejsca można uciec, z czasu nie można wystąpić, on musi ulotnić się sam. Dlatego nuda jest kuzynką rozpaczy, nawet niezbyt odległą. Powodem tego rozciągnięcia się czasu, które było prawie nie do wytrzymania, było w moim przypadku chyba to, że ciało odmówiło mi posłuszeństwa, czyli że prawdopodobnie nie byłam w stanie dalej iść.
Drugiego wieczora uciekłyśmy podczas zamieszania związanego z noclegiem. To była znowu taka wieś ze stodołą, a tym razem naszym strażnikom udało się zająć tylko jedną stodołę, o którą prowadzili mozolne rokowania z właścicielami, bo mieszkańcy wsi nie chcieli jej nam oddać.
Mam jeszcze przed oczami to miejsce, trochę światła w zabudowaniach, półmrok w tłumie czekającym na następny rozkaz, nieco później ciemność i cisza. Kiedy tak stałam, ostatnia iskierka energii zdawała się gasnąć, a w gardle tkwił mi wstręt przed drugą taką nocą jak poprzednia w wielkiej stodole szczelnie nabitej ludźmi. Była też pokusa, która rodziła się w ziemi, w okolicy. Był początek lutego 1945 roku i - mimo panującego zimna - w powietrzu było już coś z przedwiośnia i uwodzicielskiego wiru tej pory roku. Gdzieś poza nami było bezpieczne schronienie, które nie przenikało aż do nas, ale mimo to wydawało się osiągalne. Dawało się wyczuć, zaledwie kilka kroków od nienaturalności naszego bytowania, od nędzy obozu, którą nieśliśmy razem ze sobą na plecach, razem z kocem i miską na jedzenie. Tuż obok była przyroda, milcząca, organiczna.
Uciec, już zaraz. Moja matka chciała zaczekać na następną rację chleba. Sprzeciwiłam się gwałtownie i z przekonaniem. Tyle, co dawali nam do jedzenia, zwłaszcza ostatnio, zawsze jakoś znajdziemy. Teraz albo nigdy, teraz nikt nie patrzy, są zajęci i prawdopodobnie sami zmęczeni. W drogę, nie do tej obrzydliwej stodoły. Trzy młode Czeszki były tego samego zdania. Ditha jest po mojej stronie, przekonałam ją. Decyzja zapada. Tak.

Ruth Klüger
"Przetrwać. Moja Młodość"
Książka obecnie w tłumaczeniu
Fragmenty pochodzą z miesięcznika
Tygiel Kultury

/ / / / /